Oczywiście nie powitał nas takimi pięknymi flagami, tylko podejrzanym przejściem granicznym otoczonym małymi miasteczkami po obu stronach, dodatkowo bladym świtem po całonocnej podróży autobusem.
Po doświadczeniach z granicą tajsko-kambodżańską jak zobaczyłam to co się dzieje na wyjeździe z Indii, byłam pewna, że to jakiś scam, że takie prawilne rządowe granice nie mogą tak wyglądać. Ale jednak – tym razem okazało się, że nikt nie chce nas na nic naciągnąć.
Samą granicę przeszliśmy pieszo – indyjski autobus zostawił nas w Sonauli, a nepalski złapaliśmy po drugiej stronie granicy w Belahiya. Oczywiście trzeba było na niego trochę poczekać...
Dopowiem tylko, że ten system, że przy wszelkich manewrach ta 3 osoba stuka w karoserię lub gwiżdże wskazując czy można nadal się poruszać, widziałam tylko w Nepalu, i działał przepięknie, szczególnie na wąskich górskich drogach, gdzie autobusy się mijały w odstępach w porywach 10cm.
Kathmandu jest dla mnie bardzo szczególnym miastem. Byłam tam raptem dwa razy, ale to wystarczyło, żeby czuć się tam jak w domu.
Z jednej strony punkt wypadowy na wielkie wyprawy himalajskie (za pierwszym razem wylądowaliśmy tam żeby przejść Annapurna Circuit), z drugiej strony piękne miasto z ogromem straganów, z trzeciej wspaniałe świątynie. Wszechobecny buddyzm sprawia, że ludzie są spokojni i pogodni, jest o wiele czyściej niż w Indiach (choć bynajmniej nie jest to Singapur), o wiele mniej jest nagabywania – a jak już jest to w o wiele bardziej kulturalny i nienachalny sposób.
Kathmandu ma bardzo specyficzną architekturę. Przynajmniej Thamel i okolice Durbar Square. Swoją drogą wstęp na starówkę jest płatny dla turystów, bilet jest ważny jeden dzień, a jak chce się móc tam wejść więcej razy to trzeba wyrobić specjalną przepustkę, do której potrzebne jest zdjęcie paszportowe.
Właściwie każdy budynek ma jakieś misternie rzeźbione w drewnie zdobienia, drzwi mają wysokość w granicach 1 .5m, a wszystko wyglądało jakby miało się zaraz zawalić. Zresztą wiele z tych budynków, które widziałam w 2013, dwa lata później, w kwietniu 2015, uległo zniszczeniu w potężnym trzęsieniu ziemi jakie nawiedziło ten kraj. Zginęło w nim ponad 3 tysiące osób, a wiele kilkusetletnich zabytków legło w gruzach.
Na Durbar Square [tak nawiasem mówiąc większość miast ma swój Durbar Square – jest to odpowiednik naszego rynku] oprócz przepieknych budowli i muzeów toczy się też mocno ożywione życie handlowe. Można tam kupić prawie dowolny rodzaj pamiątek.
Nie wiem na ile pochodzenie etniczne tych wyrobów jest rzeczywiscie nepalskie, bo pod koniec podróży w Delhi dowiedziałam się, że w Indiach istnieje wiele miejsc produkujących takie misy na przykład.
Pod względem fotografii portretowej jest ciut spokojniej niż w Indiach – przypadkowi ludzie są mniej charakterystyczni, mimo wszystko jest dużo bardziej europejsko pod względem stylu.
Ale i tak zawsze się znajdzie ktoś wart sfotografowania, szczególnie w okolicach świątyń.
No i dzieci – dzieci zawsze są fotogeniczne.
Przy okazji taka mała refleksja – gołębie i wróble są wszędzie. Nie byłam jeszcze w żadnym kraju (a udało mi się odwiedzić 5 kontynentów) w którym by ich nie było.
W Kathmandu są też dwie przepiękne świątynie. W pierwszej z nich – Swayambhunath – czyli tak zwanej Świątyni Małp, byłam już drugi raz. Niesamowite miejsce.
Do samej światyni prowadzi niekończący się sznur schodów, ale widoki ze wzgórza wynagradzają trud ich pokonania. Zresztą też tak jak atmosfera na miejscu, pomimo że miejsce jest wybitnie turystyczne.
Najbardziej rozpoznawalna jest główna stupa, od której nazwę wziął cały kompleks. Poza nią jest też wiele innych mniejszych stup, klasztor buddyjski, muzeum, wiele różnych sklepików z pamiątkami a nawet hotele .
Nie do końca zagłębiałam temat, ale buddyzm ma dość praktyczny stosunek do modlitw. Wypisywane są one na młynkach lub flagach, a każde wprawienie ich w ruch czy to przez człowieka czy wiatr te modlitwy odprawia. Płomienie świec chyba też działają podobnie :)
Młynki modlitewne ustawione są dookoła stupy, którą się obchodzi w kierunku zgodnym ze wskazówkami zegara, przy okazji nimi kręcąc.
Z kolei flagi są wszędzie. Ogromne ilości niesamowicie długich sznurów zwisają z okolicznych drzew i szczytów stup. Momentami patrząc w niebo ma się nad sobą dach z kolorowych chorągiewek.
Pomimo panującego w Kathmandu smogu (w sumie coś jak w naszym Zakopanym), z wzgórza można dostrzec Himalaje.
Dookoła latają też stada wiekich orłów. Obawiam się, że małe małpki, których ilość na tym wzgórzu wybitnie uzasadnia nazwę Świątynia Małp, mogą być jednym z obiektów ich zainteresowania. Ale do tej pory nigdzie nie widziałam takiej ilości tak wielkich ptaków, wrażenie niesamowite.
W Swayambhunath mieści się też klasztor buddyjski. Trafiliśmy akurat na modlitwy poranne.
Mnisi są przeważnie bardzo sympatyczni i ciekawi świata, nie ma problemu, żeby z nimi porozmawiać, często wypytują o to jak wygląda życie w naszym kraju. W tym przypadku nawet mieliśmy okazję pograć z nimi w piłkę.
Swoją drogą jak można grać w piłkę w japonkach to ja nie mam pytań...
Do klasztorów trafiają już kilkuletni chłopcy i patrzac na nich, tutaj akurat trochę starszych, ma się wrażenie, że pomimo ogolonych głów i odpowiednich strojów to nadal są ciekawskie dzieciaki, gotowe do psot, grające w gry na telefonie i czekające na przerwę od modlitw tak jak my w szkole od lekcji.
A ten pan mi nie pasuje trochę do opowieści, ale jakoś podoba mi się to zdjęcie. Był to bodajże brat tego mnicha od gry w piłkę w japonkach :)
Stupy buddyjskie kojarzą mi się przede wszystkim z oczami Buddy. Namalowane charakterystyczne oczy patrzą przenikliwie na cztery strony świata dostrzegając wszystkie ludzkie czyny.
Co ciekawe oczy w Swayambhunath są lekko inne od oczu w drugiej świątyni, do której dotarliśmy - Boudhanath.
Boudhanath jest jedną z największych stup w Nepalu i jednym z głównych ośrodków kultu buddyjskiego w tym kraju. Trzeba przyznać, że robi wrażenie, a żeby ją obejść dookoła potrzeba dobrych paru minut.
I ludzie tak chodzą. Niekończący się sznur osób, od starszych ubranych w tradycyjne stroje, do młodych wyglądających całkiem współcześnie. Od świeckich po duchownych, od tych, co zaszli po drodze do domu, do tych, co przyjechali z daleka, od ubranych byle jak po tych w strojach odświętnych jak tylko można.
Niekończący się, zapętlony miks osobowości i kolorów. Przy czym widać, że większość z tych ludzi przyszła tu ze swoją historią i to miejsce ma dla nich ogromne znaczenie.
W tym całym tłumie można było też dostrzec kolejną postać charakterystyczną dla miejsca – tak jak pan z Varanasi – tybetańskiego uchodźcę, którego też widziałam na paru zdjęciach. To naprawdę ciekawe uczucie jak można zobaczyć na własne oczy to, co się wcześniej widziało tylko w internecie – szczególnie, jeżeli chodzi o ludzi, którzy jakby nie patrzeć nie są stałym wystrojem danego miejsca.
Dookoła stupy jest też wiele straganów i knajpek, pomimo swojej wyjątkowości religijnej jest to też klasyczna atrakcja turystyczna.
Poza główną stupą jest też wiele mniejszych miesc, zawsze bogato zdobionych.
A po zachodzie słońca Boudhanath rozświetla się tysiącem lampek i sprawia wrażenie wznoszącej się na ogniu. I ten ogień wypala jej specjalne miejsce w sercu tych, którzy ją widzieli.
PS. Dodam tylko, że Suzuki Maruti jest podstawowym samochodem w asortymencie nepalskich taksówek, głównie ze względu na swoje gabaryty, które pozwalają mu wjechać w gąszcz wąskich uliczek. Choć na pewno nie na gabaryty pozwalające zmieścić przeciętnego europejczyka z bagażem.