Jako że tym razem Nepal nie był celem górskim, była okazja, żeby trochę pozwiedzać w okolicach Kathmandu. Bhaktapur był raczej oczywistym celem w tej sytuacji. To zabytkowe miasto, będące stolicą Nepalu do drugiej połowy XV wieku, wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO, zdecydowanie warte jest zobaczenia.
Miałam to niesamowite szczęście, że byłam tam jeszcze przed trzęsieniem ziemi w 2015, które zniszczyło znaczącą część miasta. Nie jestem w stanie zrozumieć, że jest tyle beznadziejnie zbudowanych miast na tym świecie, a akurat to musiało ucierpieć.
Jest to jedno z najbardziej klimatycznych miejsc, w których byłam.
Wstęp do miasta jest płatny dla turystów – i to relatywnie niemało w porównaniu do innych atrakcji. Ale też nie ma tam przesadnego tłoku, a wszystko wygląda jakby czas się zatrzymał naprawdę dawno.
Z jednej strony dużo zabudowań po których widać niegdysiejszą chwałę, a z drugiej, dosłownie za rogiem, ludzie żyją i zajmują się swoimi przyziemnymi sprawami. Obecność kilkusetletnich zabytków jakby nie wpływała na prace, które trzeba wykonać. Jakby było to totalnie nauturalne, że taka sceneria jest idealna do pracy przy zbiorach...
Zresztą właściwie oprócz głównych uliczek, z których oczywiście staraliśmy się odejść jak tylko się dało, większość pozostałych była pokryta zbożem.
Drugą pracą, też dość widoczną na ulicach, było tkactwo. Na straganach pełno najróżniejszych tkanin, a gdzieniegdzie było widać kobiety siedzące z białymi kłaczkami i robiące z nich coś w rodzaju nici.
Przez cały pobyt w tym mieście ciężko było uwierzyć, że za jego murami jest XXI wiek, technologie kosmiczne, internety, roboty i bioniczne protezy. To było tak niesamowite cofnięcie się w czasie, że tego naprawdę się nie da opisać.
Większość dorosłych chodziła w tradycyjnych strojach, pojedyncze t-shirty i adidasy można było zauważyć raczej tylko na młodszym pokoleniu.
Ludzie jakby żyli tu spokojniej, w rytmie wypracowanym od lat.
Wąskie uliczki zapewniały cień, w którym mieszkańcy sie chronili, a wszechobecne drewniane rzeźbienia, które powinny kontrastować z ogólnym zaniedbaniem tuż obok, jakoś dopełniały krajobrazu.
Nawet traktory były lekko z innej epoki ;-)
Ale ludzie jak zwykle byli fotogeniczni :)
Do Bhaktapuru dostaliśmy się takim zwykłym miejskim autobusem za jakieś 25INR (kurs nepalskiej rupii nawet nie zmienił się w ciągu ostatnich 5 lat i nadal to jest 1.3PLN – słownie: złoty trzydzieści za około godzinną przejażdżkę). Oczywiście budząc powszechny zachwyt lokalsów.
Tego samego dnia mieliśmy jeszcze jechać dalej – do Nagarkot. Wioska ta leży na wysokości 2195m i w zamyśle miała oferować piękny widok na Mount Everest o wschodzie słońca. Ten etap też pokonaliśmy lokalnymi autobusami, choć tu już było lekko trudniej – także przekonać wszystkich sprzedawaczy wycieczek, że jesteśmy zdrowi na ciele i umyśle na tyle, żeby dokonać świadomego wyboru i zrezygnować z wynajętego samochodu.
Pomimo potencjału jeżeli chodzi o widoki podróż ta nie była specjalnie zachwycająca – głównie ze względu na warunki pogodowe i ogólną pochmurność.
Na miejscu dojechaliśmy już w okolicach zmroku i nawet nam się udało znaleźć naszego ugadanego przewodnika i miejsce noclegowe. Chociaż ugadując to ostatnie mieliśmy nieco odmienne wrażenia o przedmiocie ugadania niż to co nam okazało się w zastanej rzeczywistości.
Moje notatki podróżne mówią, że na prysznic jakoś straciłam wtedy ochotę, a brak czegokolwiek własnego w czym można było się położyć spać lekuchno doskwierał i patrząc na te zdjęcia jakoś nie mam powodów im nie wierzyć... Tylko nie do końca pamiętam dlaczego to różowe było na tyle istotne, że w tych notatkach się znalazło ;-)