Nie wiem, kto wymyślił to, że wschody słońca są tak wściekle rano. Ale cóż.. po raz kolejny wstaliśmy o jakiejś 4 nad ranem, żeby zostać dowiezionym na punkt widokowy.
Oczywiście trafiliśmy na piękne warunki i cudowną widoczność... ;-)
Całe szczęście, że jednak zdołało się cokolwiek przejaśnić na moment i zobaczyliśmy Himalaje.
No serio! Nie widzicie? Przecież to jeden z lepszych punktów widokowych w okolicy ;-)
Dla ułatwienia poniżej wersja z teleobiektywu po lekkim podciągnięciu.
Taka dobra widoczność nie trwała długo i zaraz nadciągnęły chmury, które skutecznie zabrały nam resztkę widoku, ale przynajmniej stworzyły całkiem fajny klimat.
No i upolowałam sobie widmo Brockenu!
Już nie pamiętam kto rzucił hasło, że możnaby zrobić przy okazji jeszcze krótki trekking z powrotem zamiast wracać na kołach, w każdym razie poszliśmy.
Chodzenie po górach ma to do siebie, że często jest pod górę a także niezerową ilość liczbę razy trzeba podejść gdzieś schodami. Takimi kamiennymi, totalnie niedostosowanymi do ergonomii ludzkiego kroku. Co przy braku kondycji i ciężkiej fotograficznej torbie jest oczywiście czystą przyjemnością i chwilowym spełnieniem marzeń.
Fakt, że ładnie było i Himalaje gdzieś tam do nas mrugały.
Generalnie jak człowiek myśli Nepal, to automatycznie kojarzy z tym Himalaje, ogólne zimno, wysoko i śnieg. A tak w przeważającej części Nepal jest krajem ciepłym, żeby nie rzec tropikalnym.
Wszędzie zielono, pola ryżowe spływają tarasami ze zboczy, żar leje się z nieba i tak pomaga w wędrówce...
Po tym co widziałam do tej pory na świecie jestem skłonna stwierdzić, że im gdzieś cieplej, tym więcej rzeczy chce nas zabić. Jakoś nigdy nie pociagały mnie te wszystkie dżungle i pustynie z tymi wszystkimi jadowitymi stworami.
Niestety okazało się, że tu nie trzeba iść do dżungli, żeby na takie jadowite stwory się nadziać. A ten mały czarny pajączek, który dzień wcześniej załatwił nam wolne od kąpieli, ma tutaj zdecydowanie bardziej wypasionych kumpli w jakichś kosmicznych ilościach.
Całe drzewa były pokryte ogromnymi pajęczynami z uwieszonymi na nich 4-5cm pająkami. Czarno-żółtymi. Moje życiowe doświadczenia także mówią, że im owad bardziej czarno-żołty i większy tym bardziej boli bezpośredni z nim kontakt. Dlategoż też od tych pajkąków trzymaliśmy się z daleka, czego słuszność też potwierdził nasz przewodnik, opowiadając coś o więlkich bąblach i bólu przez tydzień...
Całe szczęście spotykaliśmy też zdziebko milsze stworzonka.
Droga powrotna wiodła przez Bhaktapur i nie odmówiliśmy sobie ostatniego spaceru po tym mieście.
Brakuje słów, żeby opisać "to coś" co ono posiada. Jakby człowiek cofnął się w przeszłość, na chwilę zatrzymał czas, wrócił do jakiegoś sedna...
I ten spokój w oczach mijanych ludzi. Czynności wykonywane w ten sam sposób od wieków. Suszące się na słońcu gliniane naczynia i zboże. Za każdym razem kiedy wspominam pobyt tam aż się cieżko na sercu robi na myśl o tym, co z tym miejscem zrobiło trzęsienie ziemi...