Przylecieliśmy nad ranem i dostaliśmy się metrem do miasta. Wyszliśmy z dworca, zobaczyliśmy ten cały kurz i zgiełk i decyzja była szybka – jedziemy dalej, do Agry – zobaczyć Taj Mahal – chyba jedyny "must see" punkt całej wyprawy, która zresztą od początku do końca była dość spontaniczna i chyba ostatnie co można było o niej powiedzieć to "zaplanowana"...
Tylko prościej pomyśleć niż zrobić – dotarcie do specjalnej kasy dla turystów tamtejszych kolei zajęło nam jakieś 3 godziny, podczas których wszyscy pytani lokalsi [do pewnego momentu włącznie z "władzą"] odsyłali nas do licznych okolicznych agencji i biur podróży, które chciały nam wcisnąć pakiety z noclegami mniej więcej 10x drożej niż normalny bilet. W końcu jakiś wojskowy chyba się nade mną zlitował i pokazał taką maluteńką tabliczkę za rogiem wskazującą na "turist ticket office". Jeszcze trochę kluczenia po korytarzach, trochę czekania w kolejce, trochę przekonywania kasjera, że "nie da się na już" i "nie ma wolnych miejsc" to nie są opcje, którymi jesteśmy zainteresowani i udało się – mieliśmy bilety do Agry i kolejne nocne do Varanasi.
Podróż pociągiem z Delhi trwa coś koło 4 godzin. Znaleźliśmy nocleg relatywnie blisko Taju i dzień się skończył.
Wreszcie GO widać! Przetrąceni po całej podróży wstajemy późno i powoli przystosowujemy się do indyjskich warunków. Trafiamy na jakieś święto [mam wrażenie, że średnio co pół dnia oni mają jakiś "festiwal"], obsypują nas kolorowymi proszkami – strasznie ciężko się tego pozbyć.
Agra okazuje się być bardzo sympatycznym miasteczkiem, jakby pomijanym przez turystów [większość informacji w internetach twierdzi, że nie warto się tu zatrzymywać]. Ale to właśnie tu, na zapomnianych uliczkach za murami jednego z cudów świata, zrobiłam najlepsze zdjęcia i spotkałam najciekawszych ludzi w całych Indiach. Oczywiście komunikacja na migi, ale to w niczym nie przeszkadzało. To był istny fotograficzny raj portretowy.
To był TEN dzień. Zrobiliśmy bardzo dobre posunięcie taktyczne, i jeszcze przed 6 rano byliśmy na samym początku kolejki do bocznego wejścia do Taj Mahal – czyli tego mniej uczęszczanego, a równie dobrego jeżeli chodzi o dostęp.
Nie tylko metro mają dobrze strzeżone, ale tu też na wejściu jest pełna kontrola bezpieczeństwa, wykrywacze metalu, przeszukanie bagażu i wszelkie możliwe zakazy. Wiedziałam, że nie można brać statywów, lecz niestety zapomniałam wyciągnąć scyzoryka z torby i musiałam się z nim pożegnać. Ale warto było!
Taj Mahal jest najcudowniejszym miejscem stworzonym ręką człowieka w jakim byłam. Druga na liście jest Katedra w Kolonii. Nie wiem co mają w sobie te miejsca, ale czułam się tam po prostu szczęśliwa.
To było takie połączenie pełnego relaksu, uwolnienia od problemów, radości z danej chwili. Jakby świat się zatrzymał i pozwolił się sobą po prostu cieszyć. W naturze często mam takie chwile zachwytu, ale w mieście zdarza się to zdecydowanie rzadziej.
Trzeba też dodać, że Taj robi też takie wrażenie przez kontrast między tym co jest po obu stronach muru. Po tym całym indyjskim zakurzonym zgiełku znalezć się w cichym i czystym miejscu naprawdę jest wspaniale =)
Ostatni dzień w Agrze spędziliśmy na włóczeniu się uliczkami miasteczka i robiąc foty.
Ta Agra prawdziwa nie ma się nijak do tego, co widzimy za murami Taj Mahal. Dosłownie kilkanaście metrów dalej można znaleźć góry śmieci i skrajne ubóstwo.
Ale przede wszystkim zapamiętam Agrę jako miasto przesympatycznych ludzi.
Do tamtej pory forografowałam głównie krajobrazy, jakoś wycelowanie obiektywem człowiekowi w twarzy, jeszcze z bliskiej odległości, było dla mnie rzeczą niewyobrażalną. Miałam wrażenie, że nie mam prawa tego robić. Ale tam jest trochę inaczej, okazało się, że ludzie czują się docenieni przez to, że uważam, że są warci fotografii.
Żałuję, że nie mieliśmy z sobą nic, co pozwalałoby zostawić tym ludziom zdjęcia na papierze. Zdecydowanie jadąc w tamte strony z nastawieniem na fotografię warto zabrać instaxa albo małą przenośną drukarkę. Jest to pewien koszt, ale myślę, że wdzięczność tych ludzi byłaby bezcenna.
W pociąg do Varanasi – a raczej do Mughal Sarai, bo tak się nazywała stacja przynależna – wsiedliśmy koło 20. Na miejscu mieliśmy być o 5 rano, ale oczywiście było opóźnienie.
Dodam tylko, że pomimo tego, że na zewnątrz są tropiki, to w pociągach indyjskich klimatyzacja działa pełną parą i buff oraz koszulka z merynosów wcale nie są przesadą ;-)